Kilka uwag w dyskusji o zasadach punktowania monografii naukowych
Konferencja, podczas której Komitet Ewaluacji Jednostek
Naukowych po raz pierwszy publicznie przedstawił projekt zmian w kryteriach
oceny jednostek naukowych, wywołała sporo komentarzy. W środowisku humanistów i
przedstawicieli nauk społecznych najwięcej uwagi poświęca się – w zasadzie
pożądanej – zmianie dotyczącej zasad punktowania monografii.
Zmianie pożądanej, gdyż do tej pory monografie były mocno
niedoszacowane, o czym wie każdy, kto je pisał i spotykał się na uczelnianych korytarzach
z pobłażliwymi uśmieszkami i komentarzami: a po co Ty to piszesz, skoro i tak
się „nie opłaca”? Wystarczyło przecież opublikować dwa półarkuszowe artykuły w
najwyżej punktowanych polskich czasopismach lub trzy podobnej objętości teksty
w nieco mniej znaczących periodykach i już efekt końcowy dla jednostki był taki
sam, jak w przypadku opublikowania monografii. Skutecznie osłabiało to
motywację co poniektórych, choć przyznam się szczerze, że sam do nich nie należę
i do tej pory uważam (nie sądzę, by w najbliższym czasie coś skłoniło mnie do
zmiany poglądu), że to właśnie monografie stanowią o naukowej wartości badacza
zarówno w naukach humanistycznych, jak i społecznych. Z tego zresztą wynika mój
sceptyczny stosunek do coraz większej popularności habilitacji „z dorobku
artykułowego”, ale to już temat na zupełnie inną dyskusję.
Zasadniczo środowisko przyklasnęło pomysłowi KEJN, by
zróżnicować punktację za monografie w ten sposób, by wyróżnić prace wybitne
(otrzymywałyby 50 punktów, czyli tyle, ile artykuł opublikowany w jednym z najlepszych
światowych czasopism) oraz książki „zwykłe”, które – niezależnie od języka
publikacji – warte byłyby 25 punktów. Nie zauważyłem tego w dokumentach
pokonferencyjnych, ale w dyskusji na żywo jeden z panelistów dał wyraźnie do
zrozumienia, że wymóg publikacji w języku obcym powinien bezwzględnie dotyczyć
monografii aspirujących do miana wybitnych. Niezależnie od tego, jak się sprawy
języka ostatecznie rozstrzygną, jednostka będzie musiała uzasadnić wybitność
zgłaszanych monografii – na przykład zdobytymi przez nie nagrodami. Swoją drogą
ciekawi mnie to, jak się do tego wymogu dostosować w sytuacji, w której
większość nagród ma charakter periodyczny (wyróżnienia przyznaje się rokrocznie,
a często nawet rzadziej). To musi prowadzić do sytuacji, w której jeśli ktoś
opublikuje pracę rok przed oceną parametryczną, raczej nie będzie miał szansy
na uznanie jej za wybitną.
W tej dyskusji pojawiają się także głosy wyrażające swoisty
żal, że nie udało się stworzyć systemu oceny wydawnictw, który to system – jak
rozumiem – miałby być podstawowym kryterium kwalifikowania monografii do grupy
„zwykłych” lub wybitnych. Uważam mimo wszystko, że przyjęte kryterium (nagród
środowiskowych, uzupełnione o opinię ekspertów) jest lepsze aniżeli ocena
jakości monografii dokonywana pośrednio poprzez ocenę jakości wydawnictw. Czemu?
Wydałem dotąd pięć książek i szczerze powiedziawszy
doświadczenie nauczyło mnie, że nie ma takiego wydawnictwa, które by ich nie chciało
wydać, a rzecz rozchodziła się wyłącznie o koszty. Innymi słowy: mogłem wydać
książkę w najbardziej prestiżowym wydawnictwie, które zażądało za to
kilkudziesięciu tysięcy złotych, mogłem w nieco mniej prestiżowym, ale cenionym
(koszt między 8 a 15 tysięcy), mogłem wreszcie zastosować strategię, którą nazywa
się pogardliwie „wydaniem u Pana Stasia” lub „zbindowaniem kartek”, czyli
znaleźć małą drukarnię gotową opracować i wydać monografię za 2-3 tysiące (w
każdym przypadku pomijam koszty recenzji). Dwukrotnie zdecydowałem się na
ostatni wariant i wcale tego nie żałuję. Dzięki temu te dwie książki miały
szansę natychmiast trafić do sieci, czego nie było mi w stanie zagwarantować
ani uczelniane wydawnictwo, ani żaden z „wielkich graczy” (że nie wspomnę o
czasie, w jakim monografie miały szansę się ukazać). Skoro więc coraz częściej
to nie tylko treść decyduje o tym, czy prace ukazują się w „renomowanych”
wydawnictwach, ale także to, czy ktoś jest w stanie za to zapłacić, nie twórzmy
sztucznej bariery dla wszystkich tych (zwłaszcza młodych) naukowców, którzy nie
mają szans na doproszenie się o środki na wydanie książek, a których monografie
– w co nie wątpię – mimo to mogą aspirować do miana wybitnych.
A tak poza wszystkim: urzędnicze przekonanie, że wybitna
monografia (często dzieło życia) jest warta tyle samo, co artykuł w najlepszym
światowym czasopiśmie, dziwić mnie będzie po wsze czasy.
Komentarze
Prześlij komentarz