Na marginesie wojny o e-podręczniki
Trwa wojna ministerstwa edukacji z wydawcami o
e-podręczniki. To pierwsze chce zapłacić wybranym w drodze przetargu podmiotom (np.
uczelniom) za sporządzenie podręcznika, a następnie udostępnić go uczniom na
zasadzie wolnego dostępu. Ci drudzy – co oczywiste – protestują, jak tylko mogą,
stając w obliczu strat. Nikt nie ma bowiem wątpliwości co do tego,
że segment podręczników szkolnych to dla wydawców pokaźne źródło dochodów. I o ile nader
krytycznie podchodzę do działań kolejnych minister odpowiedzialnych za oświatę
i wychowanie, o tyle w tej konkretnej kwestii mocno im kibicuję. Trzymam kciuki
za to, żeby lobby wydawniczemu nie udało się storpedować pomysłu e-podręczników.
Moja ocena powodowana jest w głównej mierze doświadczeniem
na rynku wydawniczym zdobytym w ostatnich kilku latach. Im bliżej – z perspektywy
autora rozpraw naukowych – się mu przyglądam, tym więcej widzę kuriozów. Choć
zacząć wypada od tego, że – o paradoksie! – do psucia tego rynku przyczynili
się w głównej mierze sami autorzy i ministerstwo nauki. Dlaczego?
Ano dlatego, że nie ma wypracowanych żadnych „dobrych
praktyk” związanych z publikowaniem rozpraw naukowych dotowanych przez państwo
(już to przez poszczególne uczelnie, już to przez publicznych grantodawców). Od
dawien dawna po przestrzeniach internetowych, a nie wątpię, że także i po
korytarzach ministerialnych, krąży pomysł, by efekty badań finansowanych przez
ministerstwo (teraz w głównej mierze przez NCN) były dostępne publicznie i za
darmo. Obecnie bowiem główny mechanizm (przynajmniej w humanistyce i naukach społecznych,
nie wiem jak gdzie indziej) pozostaje taki: naukowiec wygrywa/dostaje pieniądze
na badania, robi je, opracowuje wyniki, a następnie w postaci monografii upublicznia.
Problem w tym, że idzie z tą monografią do prywatnego wydawcy i wykłada
pieniądze z grantu badawczego na jej wydanie. Sam ma z takiego interesu grosze
(obowiązujące stawki to 5-15% od ceny hurtowej egzemplarza dla autora za
przeniesienie praw autorskich na wydawnictwo), państwo – pomimo tego że wykłada
pieniądze na badania – nie partycypuje w żaden sposób w zyskach (nie licząc
VAT). Jedyną stroną, która osiąga korzyść, pozostają sprzedawcy (czyli łańcuch:
wydawca – hurtownik – księgarz). Nie bardzo rozumiem, dlaczego z pieniędzy
państwowych przeznaczonych na badania i rozwój mamy utrzymywać prywatne firmy
wydawnicze? I w dodatku pozbawiać potencjalnych odbiorców możliwości zapoznania
się z wynikami badań dotowanych przez państwo?
Opisany model psuje rynek, ponieważ obecnie do rzadkości
należą sytuacje, w których wydawnictwa podejmują się wydania książek w żaden
sposób niedofinansowanych (mnie np. udało się ze względu na potencjalną "nośność" tematu; inne proponowane prace o większym stopniu szczegółowości notorycznie odpadają w przedbiegach). Myślę, że każdy przedsiębiorca marzy o tym, żeby móc
prowadzić interes bez jakiegokolwiek ryzyka straty i z punktu widzenia wydawnictw
nie dziwię się utrzymywaniu status quo. Ale czemu my jako autorzy mamy się z
tym godzić?
Komentarze
Prześlij komentarz