Czy demos potrafiłby wybrać Masaryka?
W tym miesiącu czeski Senat ostatecznie zdecydował o wprowadzeniu do Konstytucji poprawek umożliwiających zorganizowanie bezpośrednich wyborów prezydenta. Był to efekt długiej dyskusji, która toczyła się nie tylko w społeczeństwie (choć właściwie, o czym było debatować, skoro sondaże wskazywały na poparcie dla bezpośredniej elekcji rzędu 80 procent?), ale także w środowisku czeskich politologów i konstytucjonalistów.
To ciekawe, ale rzadko kiedy opinie specjalistów tak dalece rozmijały się z opinią publiczną, jak w tym przypadku. Generalnie naukowcy podnosili, że wybór głowy państwa przez obywateli doprowadzi do upartyjnienia tego urzędu i zakończy chlubną (jak oceniali) tradycję traktowania prezydenta jako monarchy nieingerującego w bieżące kwestie polityczne.
To akurat w mojej opinii argument fałszywy. Zarówno Havel jak i Klaus od bieżącej polityki nie stronili – jakkolwiek zawsze swoje interwencje uzasadniali „wyższymi koniecznościami” w postaci „obrony zasad demokracji” (jak np. wtedy gdy Havel protestował przeciwko umowie opozycyjnej mającej na celu wyeliminowanie z systemu partyjnego małych ugrupowań) lub też „niepogrążenia kraju w chaosie” (jak to miało miejsce w przypadku bojów Klausa z Topolankiem).
Obaj zresztą prezydenci byli bardzo sceptyczni wobec pomysłów wprowadzenia wyborów bezpośrednich na urząd głowy państwa. Havel dawał temu wyraz w swoich publikacjach i wystąpieniach już na początku lat 90. Klaus, którego podpis będzie widniał pod zmianami w Konstytucji, po dziś dzień kreśli swym (oby nie chilijskim!) piórem czarne scenariusze związane z wprowadzeniem tego złego – w jego mniemaniu – rozwiązania. Nie ulega natomiast wątpliwości, że zarówno Havel, jak i Klaus byli beneficjantami pośredniej formy elekcji. Zakulisowe targi i gry – zakończone np. w 2008 roku kuriozalnym porozumieniem tego drugiego z komunistami (sic!) – świetnie opisał w swojej książce Erik Tabery (okładka obok). Jego zdaniem, gdyby nie fakt wyboru przez połączone izby, Klaus nie miałby żadnych szans na reelekcję.
Czy jest więc jakiś argument, który przemawiałby za utrzymaniem dotychczasowego rozwiązania? W mojej opinii jest i należy on do gatunku arcyprozaicznych. Mianowicie – pieniądze. Zakres uprawnień prezydenta Republiki Czeskiej nie wydaje się na tyle szeroki, by Czesi co cztery lata musieli wydawać na organizację wyborów kolejne miliony koron. Zdaję sobie sprawę z tego, że argument ten może się spotkać z zarzutem chęci sprzedawania demokracji za wyimaginowane oszczędności. Doceniam troskę demokratów (sam się zresztą za takiego uważam), ale sądzę, że w tym przypadku warto zachować umiar. Tam, gdzie zakres władzy jest rzeczywiście szeroki, nie należy żałować grosza na procedury wyborcze – i nawet nie tyle o sam wybór, co o potencjalne wyegzekwowanie odpowiedzialności politycznej tu idzie. Natomiast tam, gdzie nie ma polityków z czego rozliczać, warto chyba nad wydatkami się zastanowić. Niniejsze truizmy dedykuję zwłaszcza apologetom polskiego senatu (choć – tak po prawdzie – to poza samymi politykami nigdzie już takich nie widzę).
Filmik na koniec, rzecz jasna z przymrużeniem oka:
Komentarze
Prześlij komentarz