Książkowo

W życiu badacza i dydaktyka zdarzają się takie chwile, że „na teraz” albo i nawet „na wczoraj” potrzeba mu określonej książki. Nie żeby od razu białokruczej, nie żeby spod prasy drukarskiej ledwo wyciągniętej, nie żeby zza oceanu sprowadzanej i nie żeby w wydawnictwie wielkości domku dla lalek wydanej. Trzeba mu pozycji – rzec można – banalnej. Banalnej w sensie wydawniczo-dystrybucyjnym, bo o treści badacz zwykł się wypowiadać dopiero po lekturze, a tej nie może się przecież oddać bez uprzedniego zakupu.

No więc badacz i dydaktyk po raz kolejny stanął dziś w obliczu takiej nagłej i niespodziewanej potrzeby. Przywdział strój wyjściowy, skorzystał z komunikacji miejskiej i zalogował się w dwóch, ocalałych jeszcze w 700-tysięcznym mieście, księgarniach akademickich. Ponieważ poprzednie nagłe wizyty zakończyły się totalną klapą, nasz bohater dokonał logowania „z pewną taką nieśmiałością”. Wywołał tym niestety wilka z lasu - żadne poszukiwane dzieło nie znajdowało się na przetrząśniętych półkach. Mimo to spotkał się badacz i dydaktyk z ludzką życzliwością (co należy docenić). W obu miejscach zaproponowano mu sprowadzenie książki z hurtowni w ciągu – bagatela – 7 dni.

Wówczas wdał się nasz bohater w dialog z życzliwymi mu ludźmi, zapytując, jakimi to krętymi drogami książki do księgarń docierają, skoro do niego, gdy je zamówi via Internet, kurier puka do drzwi 2-3 dni po złożeniu zamówienia. Oświecono go, że nie jest przecież jedynym klientem księgarni, która – ograniczając koszty – wysyła stosowne zamówienia, dopiero gdy się zbierze odpowiednia liczba moli książkowych gotowych coś kupić. Jako żywo przywiodło mi to na myśl bałkańsko-ukraiński system busowy, w którym to systemie bus rusza wtedy, gdy jest pełny, a nie o określonej godzinie. Czas bowiem odgrywa tam rolę drugoplanową.

Ponieważ mnie jednak często-gęsto przychodzi ścigać się z czasem, morał historii mam taki: niech nie żal Wam będzie księgarń! Zawsze twierdziłem, że prowadzenie interesu tylko wtedy ma sens, gdy się do tego podchodzi innowacyjnie. Po ludzku rzecz ujmując: gdy się nie stoi w miejscu. Mam wrażenie, że właściciele tych dwóch wielkomiejskich (acz ledwie zipiących, sądząc po frekwencji) sklepów z podręcznikami akademickimi nie zauważyli, że zmienia się w Polsce nie tylko model uprawiania czytelnictwa, ale też sposób zakupu książek. Jedynym handicapem księgarni stacjonarnej pozostaje w dobie Internetu natychmiastowość transakcji. Gdy tego nie ma, nie ma po co się tam fatygować. Można jeszcze ewentualnie pomyśleć o uczynieniu z księgarni jakiegoś centrum kawiarniano-dyskusyjnego, które wabić będzie ofertą kulturalną i klimatem (książkami przy okazji), ale to tylko dywagacja: nie przeprowadziłem badań, nie mam biznesplanu, może źle kombinuję.

Ja w każdym razie ostatecznie rezygnuję z zakupów w księgarniach stacjonarnych. Jest tam drożej, wolniej i mniej wygodnie niż we własnym fotelu. Do tego oferta z roku na rok słabsza. I żeby nikt nie miał wątpliwości: dzisiejszej blotki nie sponsorował żaden sklep internetowy:)

Komentarze

  1. Mnie cieszy, że "siły reakcji", tj. księgarnie, reagują tak wolno na zmiany. Dzięki temu ja miałem wystarczająco dużo czasu, by pogodzić się z tym, że księgarnie stacjonarne to przeżytek. Teraz już pracuję nad przyswojeniem sobie idei, że książek papierowych też może kiedyś nie być i że ludzie mogą nie posiadać umiejętności ręcznego pisania. A uniwersytety to już w ogóle spisałem na straty :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Wróciłem dziś z pracy - ściany mojego uni trzymają się dzielnie;) Jutro zresztą znów się tam wybieram i tuszę, że budynek jak stał, tak stać będzie... Lecz gdzież my się biedni podziejemy, gdy w niwecz to wszystko złe moce obrócą? Może i dla nas - by się wypłakać - wystarczy rękawa premiera?

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty