Moje trzy grosze w dyskusji o indeksie Hirscha

Od marca, gdy światło dzienne ujrzały nowe zasady ubiegania się o granty z Narodowego Centrum Nauki, rozpoczęło się w środowisku łapczywe poszukiwanie informacji na temat indeksu Hirscha (czyli w skrócie: indeksu H lub h-indeksu), którego wartość trzeba podać, wypełniając wnioski do NCN. O samym indeksie napisano już wiele i nie zamierzam się tu powtarzać (wystarczy wiedzieć, że indeks wyznacza wartość publikacji naukowca w jego dziedzinie – szczegóły można znaleźć tu). Podkreślę tylko najistotniejszy bodaj mankament tego narzędzia – w zależności od bazy danych, z której korzystamy, obliczając indeks H, przyjmuje on różne wartości (pisał już o tym u siebie E. Kulczycki). 

Weźmy za przykład jednego z najczęściej publikujących poza Polską politologów, prof. Radosława Markowskiego. Po wpisaniu jego nazwiska do bazy Publish & Perish okaże się, że h-indeks naukowca wynosi 11, ze średnią cytowań na rok w wysokości 20,83 (479 cytowań w ciągu 23 lat). Gdy jednak skorzystamy z sugerowanej przez NCN bazy ISI Web of Knowledge, otrzymamy wyniki zgoła odmienne – h-indeks równa się 6, natomiast średnia cytowań na rok to 3,17 (114 cytowań w 20 lat).

Jasne jest więc, że NCN będzie musiało porównywać naukowców, uwzględniając nie tylko specyfikę dziedziny (zwracał na to uwagę sam Hirsch), ale także "opowiadając się" za określoną bazą danych, z której skorzysta przy rozpatrywaniu konkursowych wniosków. Wydaje się, że postawienie na ISI Web of Knowledge jest sensowne. Uwzględnione zostały w niej kluczowe periodyki o zasięgu ponadlokalnym, choć – niestety – kosztem potraktowania po macoszemu publikacji książkowych. 

Tego mankamentu pozbawiona jest akurat baza Publish & Perish, która opiera się głównie na zasobach Google Scholar (książki mają tam mocną pozycję). Niestety, tutaj też od razu rzuca się w oczy niedoskonałość narzędzia. Liczbę cytowań potrafią na przykład zawyżyć wrzucone do sieci syllabusy do zajęć, w których monografia danego autora została przytoczona jako lektura obowiązkowa lub uzupełniająca. Indeks H wzrasta też w przypadku badaczy cytowanych w opublikowanych w Internecie pracach licencjackich i magisterskich.

Dochodzimy tu do kolejnego paradoksu. Okazuje się bowiem, że wartość publikacji naukowca może zależeć nie od realnej liczby cytowań, ale od tego, czy jego pracodawca stworzył w Internecie bazę prac licencjackich, magisterskich i doktorskich bronionych w danym ośrodku naukowym. Nie jest przecież żadną tajemnicą fakt, że studenci piszący licencjaty lub magisterki korzystają głównie z literatury poleconej przez promotorów bądź z książek prowadzących z nimi poszczególne zajęcia. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: być może fakt takiego a nie innego liczenia indeksu H zmobilizuje wreszcie polskie ośrodki do tworzenia internetowych repozytoriów.

Osobiście widziałbym w tym jeszcze korzyść „poboczną”, ale istotną. Moim zdaniem konieczność umieszczenia pracy (niech będzie że magisterskiej) w Internecie skutecznie podwyższy jej poziom. Świadomość tego, że pracodawca może zajrzeć do magisterki napisanej przez potencjalnego pracownika i na tej podstawie wyciągnąć wnioski o kreatywności lub solidności kandydata, jest znacznie skuteczniejszym egzekutorem „porządności” studentów niż straszenie ich nieefektywnym systemem antyplagiatowym.

Na koniec jeszcze jedna uwaga. Wczoraj „pobawiłem się” trochę w Publish & Perish. (Wybrałem akurat tę bazę, gdyż jest ona najbardziej „łaskawa” dla uczonych z mojej dziedziny). Okazuje się, że spośród osób zatrudnionych w moim instytucie, które mogłyby ubiegać się o grant dla młodych doktorów (do 5 lat po doktoracie), raptem jedna osoba może poszczycić się h-indeksem powyżej zera (umówmy się jednak, że wynik 1,0 - a taki się właśnie jako jedyny pojawił - też do szałowych nie należy). Skłonny jestem się zgodzić, że może nie najlepszy to instytut, więc dla pewności posprawdzałem jeszcze profesurę Instytutu Nauk Politycznych Uniwersytetu Warszawskiego (podobno – wedle rankingów – krajowego lidera w naukach politycznych). Najlepsza nota, którą udało się tam osiągnąć prof. Eugeniuszowi Zielińskiemu, to indeks H równy 5,0, na drugim miejscu uplasował się prof. Stanisław Filipowicz z indeksem H na poziomie 4,0. Cała reszta – po co najmniej kilkunastu latach pracy – może poszczycić się h-indeksami o wartościach 2,0 (zdecydowana większość) i 3,0 (trzy osoby). 

Nie wiem właściwie, co z tymi danymi począć. Ogólna konstatacja, że daleko jeszcze naszym uczonym (w tym mnie, do czego się z pokorą przyznaję) do europejskiej (nie mówiąc o światowej) czołówki ociera się o banał. Właściwie wszyscy to wiedzą, wszak reforma finansowania nauki została tak pomyślana, by wymusić publikowanie w zagranicznych periodykach. Mam nadzieję, że NCN będzie rygorystycznie przestrzegać tego wymogu. Co jednak począć z tzw. okresem przejściowym? Czyżby granty dla młodych doktorów w mojej dziedzinie w tym i w następnym roku pozostały niezagospodarowane? Czy też – co byłoby dość kuriozalne – można się o nie ubiegać, mając indeks H równy zero i liczyć na to, że  w komisji zasiądą eksperci o indeksie H niewiele wyższym, w związku z czym w ogóle nie będą na to zwracać uwagi?

Jeśli miałby się spełnić ten drugi scenariusz, to po raz kolejny muszę zakończyć wpis sakramentalnym zdaniem: reformie nauki mówimy tak, jej wypaczeniom – stanowcze nie.

Komentarze

  1. Niestety doszły mnie (jeszcze nieoficjalne) słuchy, że ziści się scenariusz: "można się o nie ubiegać, mając indeks H równy zero i liczyć na to, że w komisji zasiądą eksperci o indeksie H niewiele wyższym, w związku z czym w ogóle nie będą na to zwracać uwagi?".

    Nie wiele można z tym zrobić: z resztą co się dziwić, jak próbuje się adaptować narzędzia z "science" do "art", to uzyskuje się właśnie takie kuriozum.

    To jest oczywiście sytuacja patologiczna i zgadzam się ze stanowiskiem: "wypaczeniom stanowcze nie".

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty